Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

środa, 28 października 2015

Zamek Frederiksborg w Hillerod

Jesień bardziej sprzyja siedzeniu w domu pod kocem z kubkiem gorącej herbaty ale są i takie dni, w które po prostu nie wypada siedzieć w domu. W weekend pogoda znacznie się polepszyła i w końcu mogłam zobaczyć tą przysłowiową Złotą Jesień, taką, którą lubię najbardziej. Sobota do najaktywniejszych nie należała, więc odbiliśmy sobie to w niedziele. Wzięliśmy nasze kubki termiczne z herbata, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy w siną dal! Nie taką daleką bo tylko 30 km za Kopenhagę, do małej miejscowości Hillerod, gdzie mieści się dawny zamek królewski - Frederiksborg. Po niecałej godzinie jazdy, naszym oczom ukazał się on, wspaniały zamek na jeziorze Slotssoen. Nie mogliśmy sobie wybrać lepszego dnia na zwiedzanie - deszczowe chmury ominęły Hillerod szerokim łukiem i mogliśmy cieszyć się pełnym słońcem. Ale zanim pokażę Wam sam zamek i okolice, trochę historii.




Zamek Frederiksborg powstawał na przestrzeni dwóch wieków, jego budowę zapoczątkował król Fryderyk II, a dokończył Jego syn, Chrystian IV.  Wzmianki o pierwszym zamku myśliwskim pochodzą już z XIII wieku, który stanowił podstawę dla później wybudowanego w tym miejscu  zamku Hillerodsholm. Budowa obecnego zamku ukończyła się na początku wieku XVII i wtedy to też Chrystian zmienił jego nazwę na Frederiksborg Slot, aby uczcić poprzedniego króla, a swojego Ojca - Fryderyka II. Wiek XVIII sprzyjał rozbudowie zamku i jego okolic, wtedy to powstał rozległy ogród w stylu francuskiego baroku i odnowiono większą część zamku. Przedzamcze tworzą budynki gospodarcze otoczone murem z dwoma bastionami, pomiędzy nimi znajduje się most łączący miasto z przedzamczem i zamkiem do którego dochodzi się przez kamienną bramę. Główny budynek zamku ma plan czworoboku i składa się z trzech skrzydeł mieszkalnych i niższego muru, który zamyka rozległy dziedziniec. 


Zamek znajduje się na trzech wysepkach otoczonych jeziorem i ogromnym ogrodem królewskim, stylizowanym na styl francuski. Na samym środku ogrodu, znajdują się krzewy wycięte na kształt herbu z otaczającymi je posągami i rozległą fontanną, która teraz już jest nieczynna. 








W okół ogrodu rozciąga się piękny park i kolejne dwa małe jeziorka. Można sobie usiąść i się zrelaksować.




Przedzamcze ozdabia wspaniała fontanna, za która rozpościera się kamienna brama otwierająca dziedziniec.






Spędziliśmy miłe popołudnie w przepięknym otoczeniu, zachwycając się ogrodami i samym zamkiem, a potem stanęliśmy w kolejce, żeby zobaczyć jak to cudo wygląda od środka..

..ale o tym, opowiem Wam innym razem. 

Miłego,
Pat.

niedziela, 25 października 2015

Mr Pumpkin - moje zmagania z dynią

Dzień dobry przy (o dziwo!) słonecznej niedzieli! Mam nadzieję, że nie zapomnieliście przestawić zegarków i ta godzina dłuższego spania dała Wam kopa do działania :) 

Wczoraj pogoda trochę popsuła mi plany, bo zapowiadali piękną słoneczną pogodę i zaplanowałam mała wycieczkę i co.. trzeba było z niej zrezygnować. Pogoda nie rozpieszczała, a wiatr, sami wiecie jak to z tym wiatrem jest, przeszywa całe ciało i marzysz tylko o tym by znaleźć się pod kocem z kubkiem ciepłej herbaty. I tak właśnie spędziłam sobotę, co tu dużo mówić, przydał się taki odpoczynek. Miniony tydzień w pracy dał mi trochę w kość więc od czasu do czasu taka leniwa sobota się przydaje. Ale żeby nie było, nie leniłam się cały czas! Wykorzystałam trochę dnia na stworzenie czegoś nad czym zbierałam się od paru ładnych dni. 

W końcu przyszedł czas na wyskrobanie straszliwych buziek na dyni, nie żebym była jakimś ogromnym zwolennikiem Halloween, po prostu lubię klimat, który daje paląca się dynia. Ten piękny, ciepły pomarańcz bijący z jej środka, zaglądający nam przez okna wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Już od paru lat, co roku, robię Mr Pumpkina i w tym roku nie mogło być inaczej, nie mogło go zabraknąć więc po południu zabrałam się do roboty.

Dynie porządnie powycierałam i narysowałam szkic tego, co mam wyciąć, zaczynając oczywiście od kapelusza, żeby łatwo wyciągnąć cały miąższ i pestki. 




Gdy dynia była już całkowicie oczyszczona od środka, mogłam się zabrać za wycinanie buźki i napisu. To właśnie napis zajął mi najwięcej czasu, dynia nie należy do najłatwiejszego materiału w którym się rzeźbi. Trochę musiałam się namęczyć, żeby moje Boo wyglądało tak jak powinno, ale w sumie nie jestem z niego aż tak bardzo zadowolona. 





Po dość długich męczarniach z pierwszą dynią stwierdziłam, że z drugą nie będę się aż tak bardzo męczyć i ze względu na wycinane kształty uporałam się z nią w niecałe pół godziny! 


Po wycinaniu, dynie umyłam z resztek tuszu i wystawiłam je na balkon, zostawiając na wietrze, żeby dać wnętrzu dyni trochę wyschnąć, żeby po wstawieniu świeczki za szybko się nie wysuszyła i nie była do wyrzucenia, w końcu ma dotrwać przynajmniej do 1ego listopada :) 


Teraz oba Mr Pumpkiny stoją sobie na balkonie i straszą przejeżdżających w pobliżu kierowców :) i bezczelnie zaglądają nam przez okna! A jak już się ściemni to dają mój ulubiony klimat.



Mam nadzieję, że Mr Pumpkiny zostaną z nami na chwilę i wieczorami będę mogła pocieszyć oko. 
A jak jest u Was? Robicie swoje dynie?
Pochwalcie się, chętnie zobaczę Wasze dyniowe zmagania :) 

Miłej niedzieli, 
Pat.

wtorek, 20 października 2015

Migawki z podróży - Szwajcaria, Austria, Lichtenstein

W życiu każdej kobiety, przychodzi taki okres kiedy zmieniająca się urodzinowa cyferka mniej lub bardziej ją przeraża. Tak było ze mną, moje ćwierćwiecze zbliżało się wielkimi krokami, a ja z każdym dniem byłam bardziej zdołowana. Nie wiem czy to wszystko było wynikiem mojego złego samopoczucia, stanu zdrowia czy średniego okresu mojego życia w tamtym momencie ale wcale nie cieszyłam się na te kolejne urodziny. Co prawda nie zmieniały mojego kodu, ale jednak.. 25, te dwie cyferki przerażały mnie bardzo i sama nie potrafię określić powodu dlaczego tak było. Przecież to urodziny jak każde inne, nic się nie zmienia, nie staje sie nagle starsza o 10 lat czy nie wychodza mi zmarszczki. Przedurodzinowa depresja dopadła mnie już dużo wcześniej i przyznam, że nie miałam ochoty na nic, kompletnie na nic, w głowie kłębiły się różne myśli. Może nie było tego po mnie widać, ale środku mnie panowała panika, dziwna, niedoopisania. Nawet nie wiem czy to uczucie mogę nazwać paniką. Był to jeden z gorszych okresów, który minął, mam nadzieję, bezpowrotnie. Bo przyznam się szczerzę, że nie lubię takiej siebie, takiej byle jakiej, nie mającej na nic ochoty, to nie ja, ja taka nie jestem. Z czasem zbliżającej się daty urodzin, rozluźniałam się, nabralam dystansu i przemyślałam sobie parę spraw, które łaziły mi gdzieś tam po głowie nie dając spokoju. Na prawdę dużo dały mi, zmienił urodzinowy prezent od moich rodziców - rodzinna wycieczka. Miejsca, które odwiedziliśmy, dały mi spokój dla duszy i ciała. Takie oderwanie się od codzienności pozwoliło mi poukładać sobie to, co było nieogarnięte od jakiegoś czasu i chyba pozwoliło mi przełknąć ćwierćwiecze jakby to nie było nic takiego, bo nie jest prawda?! To tylko cyfra, nic nie znacząca cyfra.

Rodzice, a zwłaszcza Mój Tato, zaplanowali wyjazd już w zeszłym roku w grudniu. Także o planach na wyjazd wiedziałam już od dawna i cieszyłam się na niego bo zapowiadały się niezapomniane przyżycia, i tak własnie było. Główną atrakcją wyjazdu był przejazd koleją retycką a dokładnie Ekspresem Berninia, po najpiękniejszej trasie z możliwych ze szwajcarskiego Chur do włoskiego Tirano. Pozostałymi atrakcjami były niemieckie miasteczka Lindau, Mersburg, Konstancja oraz wyspa Mainau, a także austriacka Bregencja i maleńkie państwo Lichtenstein. W trzy dni udało nam się wiele zobaczyć i zachwycić, chcąc więcej i pragnąc wrócić. Kiedyś wrócę, wiem to na pewno.

Mieszkaliśmy w austriackim, maleńkim, górskim miasteczku Hittisau, z balkonu naszego mieszkania rozpościerał się piękny widok na całą dolinę, a uszy radowały się dzwiękiem dzwonków zawieszonych na szyi pobliskich krów.




Mogliśmy je usłyszeć o każdej porze dnia i nocy, pasły się na łące i każdego ranka przychodziły do nas na powitanie, dźwięcznie dzwoniąc dzwoneczkiem.


Bregencja powitała nas dość szarą, chłodną pogodą, ale nie odbierało to uroku jej budynkom.


Załapaliśmy się na włoski targ, który kusił zapachami i różnorodnością smaków.


Z austriackiej Bregencji popłynęliśmy do niemieckiego Lindau, którego uroki podziwialiśmy z latarni morskiej.




Popołudniu wróciliśmy do Bregencji by wjechać kolejką na górę Pfander i rzucić okiem na Jezioro Bodeńskie otoczone Austrią, Niemcami i Szwajcarią.





Następnego dnia punkt wycieczki - przejazd Berninia Ekspres! Odjazd 8:30 ze szwajcarskiego Chur do włoskiego Tirano.


Po drodze rozpościerały się widoki zapierające dech w piersiach..




Z widoków otulanych słońcem kończącego się lata..


…wjeżdżaliśmy do zimy panującej powyżej 2 tysięcy metrów.



Jęzor lodowcowy robił ogromne wrażenie..


..a przebijające się przez chmury promienie słoneczne tworzyły przepiękną scenerię idealnie współgrając ze śniegiem. 






Po drodze mijaliśmy kilkadziesiąt większych i mniejszych wiaduktów oraz mostów. Najbardziej charakterystyczny z nich - Brusio - spiralny, znajduje się już przed samym wjazdem do Włoch. Zwrot o 360 stopni robi wrażenie!






Poranki i wieczory urozmaicały nam przepiękne wschody i zachody słońca, których mi tak zawsze
mało.




Chciałabym mieć taki widok z balkonu.. w każdy weekend piłabym tam rano kawę i jadła śniadanie. A popołudniami rozkoszowała się widokiem przy kubku ciepłej herbaty.


Jak przystało na miłośniczkę poczty, Moją Mamę,  nie mogliśmy ominąć muzeum pocztowego w Vaduz, stolicy Liechtensteinu.



A tak ogromne znaczki widziałam po raz pierwszy w życiu!


Widok na Liechtenstein.


Vaduz urzekło mnie swoim ciekawym deptakiem, przepełnionym sztuką. Były świnki,



błyszczące motyle,


wypalone ognisko,


czy pies pilnujący domu.



Ale najpiękniejsza była ona, katedra. Jej wieżę było widać już na samym wjeździe do miasta, nie mogliśmy nie wejść do środka i nie zapalić świeczki ku pamięci zmarłych. 


Mersburg za to do złudzenia przypominał bawarskie miasteczka, które są tak bardzo urokliwe. Chciałoby się tylko siedzieć w tych małych, przydrożnych restauracyjkach popijając kawę, bądź jak przystało na miłośnika Bawarii - piwo. 





Pogoda dopisywała jakby był środek lata, a to przecież już końcówka była. Ciesząc się ostatnimi promieniami słońca popłynęliśmy na pobliską wyspę kwiatów - Mainau.



I nie rozczarowaliśmy się, było jak w bajce. Zapachy pieszczące nasze nozdrza unosiły się wszędzie a widok pola kwiatów radował nasze oczy.




Jeszcze chwila odpoczynku pośród zieleni, żeby złapać oddech i trzeba było wracać na ostatnią noc i powrót do domu kolejnego poranka. To co dobre, zawsze szybko się kończy, radosne dni przelatują nam między palcami. Ważne, że zostały wspomnienia i to jakie.



Prezent udał się znakomicie, pogoda dopisywała nam bardzo, ostatniego dnia nawet za bardzo, nawet nie wiecie jak żałowałam, że nie miałam ze sobą krótkich spodenek. Wyjazd minął szybko, chyba za szybko i trzeba było wracać do rzeczywistości.

Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego świętowania 25 urodzin. Podróżowanie daje tak dużo radości, na pewno z tego nie zrezygnuje!

Dzisiaj tylko krótkie migawki z wyjazdu, ale już niedługo opowiem Wam więcej o tej małej podróży.

A Wy gdzie ostatnio byliście?

Pat.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...